Trochę kręglarskiej historii - Stowarzyszenie CROSS
Baner

Trochę kręglarskiej historii

O historii i rozwoju kręgli klasycznych i bowlingu w Stowarzyszeniu CROSS w pigułce na przestrzeni lat można przeczytać w rozmowie jaką przeprowadził Wojciech Puchacz z Włodzimierzem Sajdychem dla Miesięcznika CROSS w numerze 2/2016.


Miesięcznik CROSS nr 2/2016.

 

Jak to z kręglami było

Wszyscy znamy mniej więcej historię kręglarstwa w Stowarzyszeniu „Cross”, pamiętamy wydarzenia z ostatnich szesnastu lat. Jednak okazuje się, że tak do końca nie jest…

Przygotowując się do rozmowy z Włodzimierzem Sajdychem o kręglach całościowo, o tym, jak było na początku, jak rozwijała się dyscyplina i jaka może być jej przyszłość, przeszukiwałem własną pamięć, a na kręgielni gram od 2000 roku. Szybko okazało się, że pamięć jest zawodna. Na rozmowę podsumowującą dotychczasowe dzieje kręglarstwa w środowisku niewidomych wybrałem się do Łodzi, kolebki tej dyscypliny.  Włodzimierz Sajdych był inicjatorem i przewodniczącym komitetu założycielskiego Stowarzyszenia Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Niewodomych i Słabowidzących „Cross”, następnie wieloletnim prezesem łódzkiego klubu. Znany wszystkim kręglarzom, jak i wielu szachistom, wśród których uchodzi za ciężkiego rywala. W tym roku obchodzi 70. urodziny.

– Skąd wziął się pomysł na zorganizowanie zawodów kręglarskich w naszym Stowarzyszeniu?

– Na początku, jak mówiłem „kręgle”, to machali na to ręką. Pomysł zrodził się – jak to zwykle bywa – przypadkowo. Mieliśmy w Łodzi spółdzielnię niewidomych na ulicy Tamka, przy której działało koło sportowe. Jeździliśmy w okolice Pilicy, na przykład do Smardzewic czy do Spały. W momencie kiedy powstała w Tomaszowie Mazowieckim kręgielnia klasyczna i lodowisko w ramach struktury Ośrodka Sportu i Rekreacji, wynajmowaliśmy sobie tory do gry na godzinę lub dwie i spędzaliśmy w ten sposób prawie każdą niedzielę. Tą drogą wszedłem w kontakt z osobami zarządzającymi obiektem, m.in. Pawłem Ciesielskim i Januszem Śnioszkiem, którzy wspomogli mnie organizacyjnie.

Pierwsze zawody odbyły się w 1998 roku i był to turniej klubowy. Dopiero rok później zorganizowaliśmy I Ogólnopolski Turniej o Puchar Ziemi Łódzkiej. Nie pamiętam szczegółów, bo wtedy jeszcze nie było do dyspozycji komputerów i nie mam zachowanych

żadnych danych ani wyników. Dopiero trzeci turniej o puchar, zorganizowany w 2001 roku, został zarchiwizowany elektronicznie. Jako ciekawostkę można wyczytać, iż system rozgrywek wyglądał inaczej niż obecnie. Oto fragment sprawozdania z tych zawodów: „System rozgrywek – 100 rzutów wykonywano w dwóch etapach po 50 rzutów, w systemie łańcuchowym w eliminacjach, a w finale w systemie blokowym. W każdym etapie rozgrywano serię 10 rzutów na każdym z pięciu torów, szósty tor przeznaczony był do rzutów próbnych i rozgrzewki przed konkurencją. Każdy zawodnik wykonywał 100 rzutów punktowanych, a ich suma stanowiła o zdobytym miejscu w danej grupie. W turnieju startowało łącznie 54 zawodników z 11 klubów, w tym Bydgoszcz, Częstochowa, Grudziądz, „Tęcza” Poznań, „Ikar” Lublin, Łódź, Iława, Nysa, Olsztyn, Opole, Radom. Zawodników podzielono na następujące grupy: kobiety B1 – 5, B2 – 19, mężczyźni B1 – 8, B2 – 22”.

Po tych pionierskich imprezach już w 2001 roku zorganizowaliśmy w Tomaszowie Mazowieckim pierwsze mistrzostwa Polski. Chcieliśmy przez to podnieść rangę naszych zawodów. Odbywały się na podobnych zasadach jak wcześniejsze turnieje, ale zmienił się nieco system rozgrywek, ponieważ graliśmy na czterech torach po 25 rzutów. Dopiero bodajże w 2005 roku zwiększono liczbę rzutów do 120.

– Po pierwszych mistrzostwach Polski pojawiła się możliwość sprawdzenia się na arenie międzynarodowej. Jak w tym przypadku udało się nawiązać kontakty z zagranicą?

– Do Trysteny zostaliśmy zaproszeni jako polska reprezentacja z ramienia Stowarzyszenia „Cross”. We wcześniejszych latach podobne zaproszenia na imprezy międzynarodowe otrzymywało Zrzeszenie Sportowo-Rehabilitacyjne „Start”, które jest członkiem IBSA, jednak wtedy nie było jeszcze zainteresowania tą dyscypliną, między innymi z powodu kosztów. Za którymś razem zaproszenie zostało przekazane do ośrodka szkolno wychowawczego w Chorzowie, w którym działał klub „Karolinka”. Uczniowie z tego klubu jeździli na turnieje zagraniczne. Jednak w momencie, kiedy pojawiła się reprezentacja Polski w kręglach klasycznych, odebraliśmy telefon od pani Czesławy Koniecznej z zapytaniem, czy pojedziemy. Kiedy wyjeżdżałem do Trysteny, miałem pełnomocnictwo, by zaproponować organizację mistrzostw Europy w Polsce. Co ciekawe, za chwilę okazało się, że Chorwacja zrezygnowała z organizacji, a my jako beniaminek będziemy w Tomaszowie Mazowieckim gościć całą Europę już w 2003 roku.

– Proszę spróbować wyjaśnić, kto był prekursorem kręgli klasycznych w naszym kraju. Pojawiały się głosy, że to klub z Chorzowa upowszechnił dyscyplinę wśród niewidomych.

– W szkole być może tak było. Jednak na arenie ogólnopolskiej to klub z Łodzi w 1999 roku jako pierwszy zorganizował zawody o zasięgu krajowym. Zawodnicy z chorzowskiego klubu na naszych zawodach pojawili się w 2002 roku z bardzo widowiskową i niebezpieczną techniką gry na tzw. pady, które podpatrzyli chyba od Chorwatów. W tym okresie pani Czesława Konieczna zdecydowanie nam pomogła, bo złapaliśmy kontakty międzynarodowe.

Dzięki niej mieliśmy wiedzę, że takie mistrzostwa są organizowane. Jednak budowanie wspólnej drużyny nie szło łatwo. Były takie sytuacje na wyjazdach zagranicznych, gdzie trzeba było wykazać się dużą dyplomacją, by uniknąć nieporozumień.

– Jak Pan ocenia początki rywalizacji międzynarodowej, a jak jest obecnie?

– Zaczynaliśmy w większości na ostatnich miejscach. Jak było osiem miejsc, to zajmowaliśmy ósme. W 2002 roku zaprosiłem na nasz turniej przed wyjazdem do Trysteny przedstawicieli IBSA, m.in. Jozefa Kolbaskiego. Razem z nim przyjechał jeden z niewidomych zawodników ze Słowacji, który rzucił ponad 600 p. na 100 rzutów. Zastanawiałem się, kiedy my będziemy robić takie wyniki, bo 300, 400 p. w kategorii B1 to były rzadkie przypadki. Teraz takie rezultaty nie są dla nas problemem. Analizując to, jak na przestrzeni piętnastu lat zmieniły się metodyka treningu, sposób gry w kręgle i wyposażenie techniczne, nie sposób nie zauważyć, że właśnie zawodnicy i zawodniczki z kategorii B1 – osoby niewidome grające z zasłoniętymi oczami – zrobili największe postępy. Warto

przypomnieć, że początki gry w bowling w naszym kraju nie przypominały tego, co widzimy obecnie. Jako anegdotę możemy wspominać, jak wyglądała gra zawodników z tej kategorii, kiedy stali w rozkroku i trzymali w obu rękach kulę bowlingową. Taki rzut ani nie miał siły, ani ustalonego kierunku.

Sama gra nie przypominała tej typowo bowlingowej. Rzut był bardzo przypadkowy i nie dawał żadnej satysfakcji. Pamiętam, jak w 2004 roku na turnieju bowlingowym w Katowicach Słowak Pavel Kowac grający w kategorii B1 oddawał rzuty z jednej ręki, a linię wyrzutu wyznaczał mu jego kolega, który stawiał obok swój but jako punkt odniesienia do toru. Dopiero w 2008 roku, dzięki kontaktom ze środowiskiem niewidomych w Irlandii, pojawiły się pierwsze zdjęcia ramp do gry. Posłużyły one za materiał poglądowy, jak może wyglądać gra. Dzięki tym informacjom, kilku danym technicznym, zaangażowaniu ówczesnej przewodniczącej sekcji bowlingowej w Stowarzyszeniu „Cross” Ireny Curyło i kilku osób, którym zależało na rozwoju bowlingu w naszym kraju, takie poręcze zaczęły być stosowane również u nas. Od około pięciu lat zawodnicy i zawodniczki z kategorii B1 mogą powiedzieć i pokazać, że potrafią samodzielnie zagrać całą grę. Samodzielnie, ponieważ rola asystenta sprowadza się teraz do informowania, jak wyglądał oddany rzut i ostrzegania przed niepożądanym zdarzeniem.

– Co Pana zdaniem można było poprawić na arenie międzynarodowej w trakcie tych 15 lat? Czy kierunek, który został obrany, był właściwy?

– Myślę, że dobrze nam szło. Może można było więcej osiągnąć przez lepszą organizację. Ja byłem trochę w cieniu tego wszystkiego. Gdy powołano Pawła Ciesielskiego na trenera kadry narodowej, wszedł on do sztabu szkoleniowego. Gdyby został z nami trochę dłużej i zaczął aktywnie uczestniczyć w podkomisji IBSA, moglibyśmy więcej osiągnąć. Na to trzeba mieć czas i osoby do pomocy w nawiązywaniu kontaktów. Były błędy logistyczne na wielu wyjazdach, których można było uniknąć.

– A na arenie krajowej jakie popełniliśmy błędy?

– Myślę, że za wcześnie wprowadziliśmy podział na trzy kategorie startowe. Żeby dyscyplina szybciej się rozwijała, mogliśmy zostać przy kategoriach B1 i B2,  a dopiero reprezentacja dzielona byłaby na B1, B2 i B3. Niczemu by nie przeszkadzał taki podział wewnętrzny, a tak była szarpanina przy regulaminach. Można było zrobić prosty podział: nie widzisz – jesteś w B1, pozostali w B2. Byłaby większa konkurencja w B2, wyniki by przez to rosły.

– Czy Pana zdaniem była szansa, by nie wchodzić w struktury PZKręgl, czy jednak było to nieuniknione?

– Według ówczesnych dokumentów było to nieuniknione. Aby dalej otrzymywać dofinansowanie z Ministerstwa Sportu i Turystyki, trzeba było należeć do związku sportowego, a „Cross” związkiem nie był. Gdyby w 1999 roku była uchwała o powołaniu związku sportowego na bazie „Crossu”, podobnie jak ZSR „Start”... Było dużo

przeszkód, statut był niejednoznaczny. Musieliśmy się określić, czym chcemy być – stowarzyszeniem czy związkiem. Powstał ZKF „Olimp”. Jednak pojawił się kolejny problem, ponieważ jeśli „Olimp” przejmie wyczyn, to na upowszechnianie może nie być już pieniędzy, bo trzeba będzie starać się o nie lokalnie. W PZKręgl pieniądze są niewystarczające, a jeśli nie ma ich na działalność, treningi, to po co się pchać w kosztochłonne mistrzostwa. Część imprez międzynarodowych była zbyt droga i należało wysyłać tylko najsilniejszych zawodników, tak jak to robiły inne kraje.

– Kiedy patrzy Pan na kręgle z perspektywy czasu, to czy nie ma Pan wrażenia, że dyscyplina powoli się „zwija”?

– Oczywiście, że dyscyplina „zwija się”, bo brakuje działaczy i dopingu. Na początku wszyscy patrzyli na to z podziwem. Było zainteresowanie władz, sam prezes Piotr Dukaczewski na jednych z pierwszych mistrzostw Polski wręczał nagrody i puchary. To była siła w tym czasie. Drugiej takiej sekcji nie było. W jednym z Pucharów Ziemi Łódzkiej uczestniczyło ponad 180 zawodników. Nowi zawodnicy nie mieli możliwości poznania zasad gry, więc dawało im się taką szansę do gry na szóstym torze jako treningowym. Widać wypalenie zawodników. Nie ma zbyt wielu nowych osób. Kadra się nie zmienia, a potrzeba świeżej krwi. Pamiętam, jak kiedyś zawodniczka, która po raz pierwszy zdobyła szóste miejsce, po otrzymaniu dyplomu bardzo się cieszyła, bo to był dla niej sukces. A po pewnym czasie, kiedy wraz ze wzrostem umiejętności zdobyła kolejne puchary, zastanawiała się już, gdzie je postawić. Jednym celem jest gra i rywalizacja, a drugim – chyba nawet ważniejszym – jest integracja środowiska. Dlatego były organizowane wieczorki, uroczyste kolacje z wręczaniem pucharów.

– Przez te 16 lat na pewno było wiele zabawnych i niesamowitych zdarzeń. Co Panu najbardziej utkwiło w pamięci?

– Było tego sporo. Na początek trzeba wspomnieć pierwsze rzuty i turnieje w Tucholi. Jak się rzuciło za lekko, to kula stawała w miejscu, ale jak już doleciała, to jakby nie rzucić i tak minimum było strąconych sześć kręgli. Ta kręgielnia była miejscem zgrupowania kadry Polski przed wyjazdem do Czech w 2006 roku. Po przygotowaniach na tym obiekcie jedna z reprezentantek w kategorii B1 rzucała na mistrzostwach Europy wypracowaną właśnie techniką i z podobną siłą, jednak kule nie dolatywały do kręgli. Taki był efekt tucholskiej

kręgielni. Byli tacy zawodnicy, którzy grali w rękawiczkach – po to, by kula lepiej trzymała się dłoni. Inni z kolei smarowali ręce kremem przed grą. Kiedyś na półfinale bowlingowym w Łodzi dzięki sponsorom była do wygrania nagroda rzeczowa – pralka. Ale okazało się, że są dwa półfinały. Odkręcaliśmy sprawę, bo jak podzielić jedną pralkę na dwa półfinały? Na szczęście udało się ją wymienić na dwie kuchnie gazowe. W Tarnowie, na pierwszym szkoleniu z używania barierek do gry w bowling w kategorii B1, Salomea Walkowiak przerzuciła kulę na tor obok do Mieci Stępniewskiej. Z kolei, było to w Tomaszowie Mazowieckim, Leszek Pacut spośród licznych rad kolegów udzielanych nowym zawodnikom wziął sobie do serca taką, że lekkie rzuty dają pewność, że kula wejdzie w środek kręgli. Rzut był tak lekki, że kula dotknęła kręgli, odbiła się i cofnęła.

– Po pewnym czasie pojawiły się inne osoby, które, idąc Pana śladem, zaczęły organizować turnieje. Zaczęły się też turnieje bowlingowe. Kto był tym największym motorem?

– Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Osoby te, widząc, jak to się rozwija – że ludzie chcą grać – zaczęły organizować swoje imprezy. To trzeba docenić. W zasadzie wszyscy organizowali turnieje profesjonalnie. Ja, kiedy organizowałem pierwsze turnieje, robiłem je trochę na wyczucie. Noclegi były w jednym miejscu, posiłki w innym. Były tarcia, kto z kim i gdzie będzie zakwaterowany. Inni organizatorzy mieli już nieco łatwiejsze zadanie. Pytali mnie o wiele praktycznych aspektów organizacyjnych. Niewątpliwie swój duży udział w rozwijaniu dyscypliny mieli koordynatorzy, tacy jak: Kazimierz i Irena Curyłowie, Joanna Staliś, Janusz Wróbel (w momencie publikacji obecny z nami duchem) czy Michał Czarski.

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Wojciech Puchacz